środa, 26 kwietnia 2017

Gonçalo Almeida! Rodrigo Amado! Luis Vicente i… Karoline Leblanc! – The Free Lisbon Story, czyli kuszenie wiosny


Przed nami kolejne dwa dowody na to, że w Lizbonie w zakresie muzyki improwizowanej gra się dużo i na temat! I być może rację miał nieco wyuzdany angielski periodyk The Wire, który całkiem niedawno wysłał w delegację do pięknej stolicy Portugalii jednego ze swych pismaków, by ten potwierdził tezę, którą zapodałem w pierwszym zdaniu niniejszej opowieści.

Ale do rzeczy – zderzamy dziś ze sobą trio i kwartet, formacje złożone z muzyków prawie wyłącznie portugalskich, na dwóch krążkach, które zarejestrowano w Lizbonie w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy. Dodatkowym smaczkiem tej recenzenckiej kompilacji jest fakt, iż sześciu – na ogół doskonale nam znanych – muzyków z Portugalii, uzupełnia tu personalnie i artystycznie, przesympatyczna pianistka z… Kanady - Karoline Leblanc, która zdaje się być przy okazji inicjatorem sprawczym drugiego z wydawnictw.

W okolicznościach dalece zimowej wiosny, przynajmniej w kraju na Odrą i Wisłą, muzyka, jaka dociera do nas z tych dwóch absolutnie świeżych krążków, zdaje się być wyjątkowo gorąca, pełnokrwista i istotnie wartościowa. Obyśmy dzięki tym doskonałym dźwiękom dotrwali do pory ciepłej i słonecznej!


Parede (przedmieścia Lizbony), późny grudzień 2015

Koncert w znanym, przynajmniej lokalnie, przybytku kultury SMUP, a na scenie dalece frapujące trio – kontrabasista Gonçalo Almeida, saksofonista Rodrigo Amado i perkusista Marco Franco. Każdy z nich gościł już na tych łamach niejednokrotnie, zatem nie będziemy strzępić języka, by przybliżać ich sylwetki muzyczne. Od czego w końcu mamy sieć globalną…. Poprzestańmy na tym, że sporo dobrego na scenie muzyki improwizowanej mężczyźni ci poczynili.

Koncert składać się będzie z pięciu odcinków muzycznych, wyjątkowo zgrabnie zatytułowanych, a potrwa 52 minuty. W szczególnie dobrych sklepach muzycznych odnajdziecie go pod tytułem The Attic (NoBusiness Records, 2017), firmowany zaś jest danymi personalnymi muzyków, ułożonymi w kolejności alfabetycznej.




Shadow. U progu tej muzycznej epopei, zostajemy postawieni do pionu ostrym jak brzytwa dźwiękiem, który wydaje smyczek w akustycznym zwarciu z dobrze rozgrzanym gryfem kontrabasu. Brzmienie jest pełne, głębokie i niesamowicie czyste. Przez moment odnosimy wrażenie, że Almeida postanowił zagrać jedną z sonat wiolonczelinowych Johanna Sebastiana Bacha i czyni to w delikatnie farmaceutycznym uniesieniu. Po kilkudziesięciu sekundach naszą zadumę równa z ziemią krzyk saksofonu tenorowego, któremu towarzyszy niezobowiązujące szczoteczkowanie na wyciszonym zestawie perkusyjnym. Ale smyk, niczym tytułowy Cień, wyznacza nieustannie perspektywę tej improwizowanej… sonaty (nadal mając brzmienie, graniczące z absolutem!). Dopiero w połowie tej opowieści kontrabasista przechodzi w bardziej typowy walking, ryjąc bruzdy w parkiecie i tycząc szlak dla zadziornego, kwiecistego i jakże konsekwentnego saksofonisty. Pod koniec narracja dynamizuje się, dając szansę na artystyczne zaistnienie także perkusiście.

Hole. Od progu tej dziury Amado postanawia rozwiać wątpliwości, co do własnej dyspozycji dnia. Tak, jest w doskonałej formie! Głęboki, rozedrgany tembr, z zaszytą melodią, choć kontrabas oczywiście potrafi zejść niżej. Narracja jest wartka i nieakceptująca pustych miejsc. Franco, za drummerską maszyną, na razie ekscytuje jakby mniej, ale jest krępy, czupurny i mocno trzyma się walkingu Almeidy. Sekcja idzie zwartym szykiem po złote runo, a zmyślnie rollinsonowski saksofonista komentuje te wydarzenia na boku.

Spring. Demokracja zdaje się stanowić wielką siłę tej trzyosobowej armii muzykantów. Kompozycje (patrz: opis na okładce) są oczywiście w…. 100% improwizowane, co cieszy recenzenta i całą Europę na wschód od Lizbony. Od pierwszej chwili Wiosny, doświadczamy soczystego, kolektywnego mlaskania, z dalece wyciszonym Amado (to tu, artystyczna pozycja Franco w grupie rośnie w oczach!). Saksofonista wchodzi do gry spokojnym, czystym i lekko rzewnym tonem, znacząc najbardziej zadumany, jak dotąd, fragment koncertu. Almeida gra niemal flażoletowo, a Franco otrząsa z kurzu swój zestaw przeszkadzajek. Atmosfera gęstnieje z każdą łzawą septymą, choć nie natarczywie. Eskalacja wykluwa się wolniej, niż nasza tegoroczna … wiosna. Puentą okazuje się pełnowymiarowy galop o niepoliczalnych płaszczyznach piękna.

Board. Najdłuższy fragment koncertu (ponad 16 min) muzycy zaczynają tak zwinnie, w tak silnej kooperacji, jakby przez całe swoje życie wszystko robili wspólnie. Almeida czeka na odpowiedni moment, wchodzi z ziejącym ogniem smykiem, jest agresywny, może nieco mniej bachowski, choć nadal przejmująco urokliwy (rozterka recenzenta: i kto tu będzie ogłoszony prawdziwym królem polowania?!?). Jego partnerzy aż milką z wrażenia. Kontrabasista na moment zostaje sam i rwie nam włosy z głowy psychodeliczno-delirycznym tańcem na linie (what a game!). Franco dołączą do niego na rosyjskich kastanietach i delikatnie stempluje przestrzeń. Powrót Amado jest szczyptę szamański, jakby trochę na grzybkach. Rozwierca dziurę w niepustej głowie recenzenta (tembr bąbelkowy), szuka punktu zaczepienia, a potem łapie szwung i sam prowadzi trio w niezbadane odmęty doskonałości (z kajetu recenzenta: jakość dźwięku uwalnia ocean endorfin! świetnie proporcje w zakresie rozmieszczenia instrumentów w przestrzeni akustycznej koncertu!).

Nail. Dynamika, agresja, sekcja jak na zawodach formuły 1! Amado czyta w ich myślach i stawia ornamenty zachwytu. Jeśli jego Motion Trio jest wyjątkowej klasy motylem, to ten skład przypomina równie zjawiskowego lotniskowca! Saksofonista rośnie w oczach, z każdym rokiem jakby mu ubywało lat, kipi energią jak młodziak na studniówce, jednocześnie mając już doświadczenie weterana improwizacji. No i świetnie kojarzy się personalnie, szczególnie w otoczeniu muzyków portugalskich. W kawałku o Gwoździu nie wyjmuje instrumentu z ust i rządzi na scenie, że aż wióry lecą!!!!  Z kajetu recenzenta: najlepsza płyta pierwszych czterech miesięcy 2017 roku! Jeśli ktoś zgłasza zdanie odrębne, znaczy, że głuchy!


Lizbona, druga połowa maja 2016

Muzyków odnajdujemy w czeluściach piekielnych Namouche Studios. Słoneczny poranek (?), prawdziwa (!) wiosna za oknem. Przy fortepianie gość z Kanady, Karoline Leblanc, po prawdzie zapewne główny inicjator spotkania, a już z całą pewnością wydawca muzyki, jaka za moment powstanie. Tuż obok niej, nie pierwszy zresztą raz, perkusista Paulo J Ferreira Lopes (przyznaję, że widzę go po raz pierwszy). Kolejni dwaj muzycy już szczerzą do nas zęby, bo znamy się świetnie – Luis Vicente na trąbce i Hugo Antunes na kontrabasie. Materiał muzyczny, który zgrabnie wyimprowizują w/w muzycy, zostanie skodyfikowany w pięć fragmentów z tytułami, potrwa godzinę zegarową, a trafi do nas dzięki płycie A Square Meal
(atrito-afeito, 2017). Podmiot wykonawczy określony zostaje poprzez wymienienie z imienia i nazwiska wszystkich muzyków w takiej to kolejności instrumentalnej – piano, trąbka, kontrabas i perkusja.




Od razu zaznaczmy, iż płyta stanowi nieprzerwany ciąg improwizowanych dźwięków, a zaczyna go głęboki, nisko zwieszony pasaż fortepianu. Wtóruje mu niezwykle stanowczy kontrabas, skupiona perkusja i trąbka w stanie delikatnej preparacji. Wstęp nie jest przegadany, a kwartet w mgnieniu oka osiąga większą motorykę. Narracja jest gęsto tkana, bez specjalnych fajerwerków, toczy się zwinnie, zwartym szykiem i zdecydowanie na temat. Demokracja wewnątrz kwartetu nie budzi zastrzeżeń służb specjalnych, a muzyka płynie bardzo wartkim strumieniem, brocząc w oceanie dalece swobodnej wymiany myśli i empatycznych zachowań wszystkich muzyków. Struktura pomysłu na improwizację nie jest nadmiernie skomplikowana, stanowi wyważony konglomerat indywidualnych incydentów, udanie łączonych w kolektywne wypowiedzi. Określenie free jazz winno paść w tym momencie i stanowić stały punkt odniesienia dla tego nagrania. Tak istotne dla jakości muzyki parametry - umiejętności muzyków i adekwatna wyobraźnia - są tu udziałem każdego, a w szczególności, co nas zupełnie nie dziwi, Luisa Vicente.

W trzecim fragmencie tej dość jednorodnej i skupionej opowieści, dopada nas dalece frapujące wyciszenie po dość intensywnym galopie – szmery, westchnienia, tarcia, tłuste smyki i nieśmiałe preparacje pianistki. Dramaturgia tej orgii improwizacji opiera się na pięknym dysonansie budowanym na styku kontrabasu (kanał lewy) i trąbki (kanał prawy). Ich wymiany poglądów, subtelne zwroty dramaturgiczne są kluczem do interpretacji zamysłów wszystkich muzyków. Karoline niechybnie czerpie dużą radość z operowania klawiszami odpowiedzialnymi na niskie częstotliwości, co stanowi istotny powód dla odbiorcy, by często wgryzać się w jej pianistykę. Perkusista bywa tu czujny, nienachalny i choć momentami ledwie znaczy swoją obecność, to trudno byłoby sobie wyobrazić ów kwartet bez jego udziału. Mistrzem ceremonii, mimo demokratycznego statusu w zespole, pozostaje jednak doskonały trębacz, który co rusz zrywa nam kurz z powiek i uwalnia tony endorfin. Szczęśliwie dla obrazu całości, pozostali muzycy spokojnie nadążają za jego wyobraźnią. Być może, w niektórych momentach, brakuje nieco pieprzu w tej muzyce (preparacji piana? Karoline – więcej odwagi!), ale samo obcowanie z interakcjami na linii Antunes-Vicente nakazuje ustawiać ocenę tej płyty na wysokim szczeblu. Pierwsza część czwartego upływa nam na studiowaniu niezwykle taylorowskiej galopady pianistki. Free pełną gębą! W tym samym niemal momencie istotnie odżywa także perkusista, dając krótkie i kompetentne solo, które skutecznie zagaduje, jak zwykle nadaktywny trębacz. Robi się z tego ekscytujące duo, które subtelnie stemplują jednodźwiękami kontrabas i piano. Być może ten moment winniśmy uznać za najbardziej wartościowy na krążku. Finał – dynamiczny, dwuminutowy - wybudza nas z dalece udanego muzycznego letargu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz